sobota, 19 listopada 2011

5.

              Statystycznie co sekundę ktoś na świecie umiera. Łatwo policzyć, ilu ludzi odchodzi w czasie, kiedy myję żeby, piszę kartkówkę lub śpię w wygodnym i ciepłym łóżku. Wydaje się to bardzo smutne, a nawet przerażające, ale to tylko fakt. Jakaś liczba, która nic w naszym życiu nie zmienia.
 Zupełnie inaczej jest jednak w przypadku śmierci kogoś bliskiego. Czas staje w miejscu, świat otaczający nas znika, serce na chwilę przestaje bić, a później wali jak oszalałe. Ciało drętwieje, umysł nie dopuszcza do siebie tego, co się stało. Ogarnia nas ból, bezradność, żal i pustka. Czujemy za dużo na raz, a jednocześnie wydaje się, że wszelkie uczucia zniknęły. Że nie ma już nic. Można by zadać sobie pytanie: „Dlaczego?” To przecież tylko jeden człowiek, jakich na świecie umierają miliony... Tak. Tylko że ten człowiek był częścią naszego życia. Naszego świata. Wraz z nim odchodzi część nas. Coś w nas umiera.


Nie wiem jak i skąd, ale poczułam. Coś mnie tchnęło, wezwało. Może Bóg? A może Ty? Sprawiło, że uwierzyłam w jakąś więź między nami. Sprawiło, że na chwilę wszystko inne zniknęło, pojawił się jedynie cel, aby jak najszybciej znaleźć się przy Tobie. 
Żebym mogła zobaczyć, jak umierasz.


Stałyśmy i patrzyłyśmy, jak ją reanimują. Matka odchodziła od zmysłów. Próbowała wejść na salę, krzyczała i pytała, co się dzieje. Oczywiście jej nie wpuścili. Ja nie mogłam uwierzyć w to, co widziałam. To było takie rzeczywiste, a jednocześnie odległe, niemożliwe. „Uratujcie ją!” – krzyczałam w myślach, „Nie dajcie jej odejść!” . Twarz miałam mokrą od łez. Miałam wrażenie, że ten moment trwa wiecznie. Pierwsza próba się nie powiodła, druga też. Trzecia – również na darmo. „Nie możecie się poddać! Nie możecie!” – to nie była prośba. To był rozkaz bez możliwości niewykonania. Czwarta próba – bez zmian. Piątej nie było. Skończyli.
               Niemożliwe.

Lekarz zapisuje datę i godzinę zgonu. Pielęgniarka odłącza ją od aparatury. Moja mama dławi się i krzyczy; wygląda, jakby zaraz miała umrzeć z żalu i bólu.
A jednak.


Kiedy przykrywali Twą twarz szarym prześcieradłem, oprócz bólu czułam wielki żal. Do lekarzy, którzy przestali Cię ratować i pozwolili Ci umrzeć. Do pielęgniarki, która odłączyła Cię od maszyny, dającej dowód na to, że żyjesz. Dopiero później dotarło do mnie, że się myliłam. Nie mogli zrobić nic więcej, przecież to nie oni się poddali. Ty to zrobiłaś.


sobota, 12 listopada 2011

4.

                Każda minuta była jak wieczność. W mojej głowie były same pytania. Jak mogło do tego dojść? Czym sobie na to zasłużyliśmy? Jak to możliwe, że w  jedną godzinę zmieniło się wszystko?  Miałam wszystkiego dość. Czułam się pusta i samotna, mało brakowało mi do szaleństwa. Czekałyśmy już ponad dwie godziny, podczas których, podobno, wszystko mogło się stać. „Pierwsze cztery godziny są decydujące” – mówił lekarz. Do mnie to nie docierało. Niby o czym miałyby zdecydować? Przecież nic nie może się stać. Wszystko będzie dobrze. Musi być.
                - Idę się przewietrzyć  – poinformowałam mamę. Mimowolnie spojrzałam w jej zielone oczy. Nigdy nie widziałam w wyrazie czyjeś twarzy tak wielkiego niepokoju.  – Nie bój się, mamo, wszystko będzie dobrze - powiedziałam łagodnym głosem.
                Nie odpowiedziała, schowała twarz w dłonie.
                Wyszłam przed budynek szpitalny i odetchnęłam świeżym powietrzem. Dopiero wtedy dotarła do mnie powaga tej całej sytuacji. Przypomniałam sobie poranną rozmowę z Anką. Nie rozmawiałyśmy o niczym szczególnym, głównie o szkole i o wypracowaniu z polskiego, którego mojego siostra nie napisała. Pewnie, gdyby nie to durne zadanie, wszystko potoczyłoby się inaczej. Anka poszłaby do szkoły i wróciła ze mną do domu – co prawda zmarznięta i przemoczona, ale cała i zdrowa. Czy mogłam coś zrobić? Jakoś temu zapobiec? Nie miałam żadnych przeczuć, nie podejrzewałam, że coś takiego może się stać. A pewnie powinnam. Tak samo, jak powinnam być lepszą siostrą i córką. Nasze wzajemne relacje od dawna nie były właściwe, może dlatego niczego nie poczułam. Tego, że jednak powinna iść do tej szkoły. Tego, że kiedy ja przejmowałam się brzydką pogodą, ona była w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Że przez jeden krótki moment nieuwagi, zmuszona została do walki o swoje życie. A może… może… po prostu nie chciałam tego poczuć?
                Nagle coś we mnie pękło, rozdarło od środka. Wstrzymałam oddech i rozszerzyłam powieki. „Biegnij” – pomyślałam. Serce biło mi jak oszalałe. Ruszyłam pędem z powrotem do szpitala, potrącając po drodze ludzi i w mgnieniu oka znalazłam się na OIOMie.
                Wtedy czas się zatrzymał a świat legł w gruzach.

piątek, 11 listopada 2011

3.

przepraszam za tak długą przerwę.
szczerze mówiąc, zapomniałam już o istnieniu tego bloga.
zmotywowały mnie tylko i wyłącznie Wasze pozytywne komentarze, za które serdecznie dziękuję.



***





Telefon.
"To nie może być prawda!" - słowa mojej mamy. Nie pamiętam, jak wiele razy je powtórzyła.
Koniec rozmowy. Odłożyła słuchawkę.
"Jedziemy do szpitala!"
Po chwili jesteśmy już w samochodzie.
Jedziemy. Mama nie powinna prowadzić w takim stanie.
Szpital. Wchodzimy i idziemy... Nie - biegniemy!
Mama panikuje. Uspokaja ją jakiś lekarz, po chwili znajduje kogoś, kto wyjaśnia jej sytuacje.
Słyszę. Zamykam oczy.






Siedzę na korytarzu, oparta o ścianę.
Moja mama płacze, opierając się o szybę, co jakiś czas spoglądając na swoją córkę, leżącą na sali.
Gdyby nie te wszystkie rurki, bandaże i urządzenia kontrolujące oddech i puls, wyglądałaby, jakby po prostu spała. Nie mogę w to uwierzyć...
Spoglądam w ekran komórki. Siedem nieodebranych połączeń od Marcela. I znowu się zaczyna. Nie potrafię powstrzymać łez. Płaczę i płaczę, zastanawiając się, ile razy jeszcze zadzwoni. I czy za którymś razem odbiorę. Bo niby co, do jasnej cholery, miałabym mu powiedzieć!?
Jeszcze raz spoglądam na Ankę. Czuję, że coś rozdziera mnie od środka. Nie mogę uwierzyć, że tak spokojnie może wyglądać osoba, która właśnie walczy o życie.



środa, 31 sierpnia 2011

2.

 jeżeli nie czytałaś/eś poprzedniego wpisu, nie czytaj tego

Nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji, próbuję zażartować.
         - Mnie tam się zdaje, że żyję… - mówię, ale mama się nie uśmiecha. W końcu odrywa się ode mnie i siada na krześle w kuchni. Milczy. Ja czekam.
         - Pół godziny temu dzwoniła do mnie nasza sąsiadka… - zaczęła. - Powiedziała, że za miastem, obok przedszkola Salezjanek był wypadek… Samochód potrącił młodą dziewczynę… Ona to widziała, była świadkiem zdarzenia… Zadzwoniła do mnie, bo stwierdziła, że… że… że ta dziewczyna wyglądała jak Ty… I miała czerwoną czapkę w czarne paski… Taką, jaką masz Ty… Boże, tak bardzo się wystraszyłam… Ona mówiła, że nie jest pewna, więc zadzwoniłam do Ciebie… Ale Ty nie odebrałaś. Niczego w tamtej chwili nie pragnęłam tak bardzo, jak usłyszeć Twój głos…
         - Przepraszam, ale… telefon miałam wyciszony i nie słyszałam – wytłumaczyłam się.  Skłamałam, ale nie miało to żadnego znaczenia.
         - Nieważne. To już nieważne. Najważniejsze, że jesteś… Cała i zdrowa. Boże, tak bardzo się cieszę… Tak bardzo… - znowu mnie przytuliła. Czułam, że coś jest nie tak.
         - Idź się przebierz, a ja w tym czasie przygotuję ci obiad. Musisz zjeść coś ciepłego, jesteś cała mokra, jeszcze się przeziębisz.
         Coś jest nie tak.
         - Mamo, gdzie jest Anka? – zapytałam niespodziewanie. Pytanie to samo cisnęło mi się na usta.
         - Poszła do miasta zrobić zakupy. Miała wpaść jeszcze do kolegi…
         Nie. Błagam, nie.
         - Coś długo jej nie ma…
         Nie. Nie… NIE!
        - Mamo… - szepnęłam. – Ona… Ona dzisiaj pożyczyła ode mnie moją czapkę.


  Ciąg dalszy nastąpi...

1.

Wystarczyło kilka kroków, a już całe trampki przemoczone. Ale czego ja się spodziewałam? Leje jak z cebra. I jakoś tak wyszło, że żadna z moich kochanych koleżanek nie mogła mnie podwieźć. Nie mówiąc o kolegach, których właściwie nie mam. Moja siostra Anka ma szczęście, że dziś nie musiała iść do szkoły (przekonała mamę, że bardzo źle się czuje, a tak naprawdę nie zrobiła zadania z polskiego). Pogoda jest naprawdę okropna! Wiatr co chwila zwiewa mi z głowy kaptur, którego zresztą strasznie nie lubię nosić. Wyjmuję ręce z kieszeni i przytrzymuję go, chociaż dłonie od razu zaczynają mnie piec z zimna. Myślałam, że jest cieplej. Cóż, mówi się trudno, muszę wytrzymać. Przejdę przez miasto, poużalam się trochę nad sobą i ani się obejrzę, a już będę w domu…
         Te pozytywne myśli rozwiewa odgłos dzwoniącego telefonu. Nie chce mi się odbierać. Nie czuję palców. Zresztą nawet nie wiem, w której kieszeni mam komórkę. W końcu piosenka Coldplay ucicha. W sumie szkoda, bo przyjemnie się jej słucha. Nagle dociera do mnie, że została już tylko połowa drogi. Uśmiechając się, przyspieszam i wchodzę w kolejną kałużę.
         Humor od razu mi się poprawia, gdy w końcu znajduję się na moim osiedlu. "W końcu w domu…"- myślę i mam nadzieję, że mama nie będzie zła, że przyszłam taka mokra. Przecież nie moja wina, że tak się rozpadało.
         Po moim wejściu do mieszkania dzieje się coś bardzo dziwnego. Widzę mamę siedzącą w kuchni, całą zapłakaną. W trzęsących się dłoniach trzyma telefon komórkowy. Gdy tylko mnie widzi, odruchowo wstaje i rzuca się na mnie. Przytula mnie tak mocno, że nie mogę oddychać. Przez chwilę żadna z nas nic nie mówi. W końcu mama szepcze przez łzy:
         - Tak bardzo cię kocham…
         - Ja ciebie też… - odzywam się niepewnie. Już mam wypowiedzieć następne zdanie, gdy mama zaskakuje mnie swoim.
         - Myślałam, że nie żyjesz!