piątek, 27 kwietnia 2012

6.


Pamiętam niewiele. Krzyki i łkanie mojej mamy. Szarpanina z pielęgniarką, która próbowała ją uspokoić. Pojawienie się jakiegoś starszego mężczyzny, który mówił, że jest psychologiem i chce pomóc. Była też policja – dwóch mężczyzn w granatowych mundurach. Zaraz… Oni byli już wcześniej. Czy ktoś z tych osób rozmawiał ze mną? Coś do mnie mówił? Pewnie tak. Ale niczego nie pamiętam. Ani jednego słowa.  Oprócz moich własnych, które szeptem powtarzałam niezliczoną ilość razem:
- Mamo, wracajmy do domu. Proszę, wracajmy...
Do niej te słowa nie docierały. Gdy przestała krzyczeć i się trochę uspokoiła, spróbowałam jeszcze raz. Nie chciała słyszeć o powrocie do domu. Powiedziała, że nigdzie się nie ruszy bez swojej córki. Oczywiście nie mówiła o mnie. Wtedy tak bardzo chciałam się do niej przytulić, ukoić nasz wspólny ból. Ale w tym momencie ja dla niej nie istniałam. Zapomniała o mnie. Przez to jeszcze bardziej bolało.

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że tego dnia straciłam nie tylko Ciebie, ale także ją. Straciłam wszystko.

Co było później? Przyjechała babcia. To ona wzięła mnie w swoje ramiona, mocno przytuliła i pogłaskała po głowie. Jej obecność przyniosła ukojenie. Musiałyśmy zostać jeszcze chwilę w szpitalu, najprawdopodobniej aby podpisać jakieś papiery, a później razem z babcią wróciłyśmy do domu. Niczego więcej nie pamiętam. Już wtedy mnie tam nie było. Mój umysł wyłączył się, bo nie mógł tego wszystkiego znieść. Odeszłam, aby nie musieć cierpieć i chociaż na jakiś czas pogrążyć się w nicości, tak samo jak ona.


 
W końcu musiałam się obudzić. Odzyskać zmysły. Wrócić do życia. Życia bez Ciebie...

Pierwszy dzień spędziłam w swoim pokoju, gapiąc się zaszklonymi oczami w krzywe ściany pokryte zdartą w kilku miejscach tapetą. Mając dość ciszy, którą przerywał co jakiś czas jedynie szloch mamy, głos babci oraz sygnał dzwoniącego telefonu, włączyłam sobie radio.  To mnie uspokoiło. Jedynie kiedy podali informację o groźnym wypadku  przy granicy, który na szczęście nie przyniósł żadnych ofiar, pojawiła się w mojej głowie pretensjonalna myśl – „Dlaczego ona musiała zginąć?”. Wtedy wybuchłam płaczem. Płakałam długo. Ale w końcu moje oczy wyschły. Kiedy już prawie zasypiałam, do pokoju weszła babcia, która wcześniej przez cały czas pocieszała mamę. Rozmawiałyśmy. Swoją pomarszczoną dłonią głaskała mnie po głowie, drugą obejmowała, a z jej wąskich ust płynął potok pocieszających i uspokajających słów. Nie zapytałam, co z mamą. Babcia powiedziała tylko jedno zdanie: „Z mamusią coraz lepiej...” Byłam obojętna na te słowa, wiedziałam, że skłamała. Nie zaproponowała, żebym do niej poszła, nie zapewniła, że mama chce mnie zobaczyć, przytulić, że myśli o mnie, że mnie potrzebuje. Że ja potrzebuję jej. Ja też nic nie mówiłam, nie pytałam. Nie chciałam, żeby bolało jeszcze bardziej. Bo tak naprawdę ona nie chciała mnie widzieć. Przestałam dla niej cokolwiek znaczyć. Wiedziałam o tym.

Następnego dnia włączyłam komórkę.
24 nieodczytane wiadomości, 16 nieodebranych połączeń. Większość od znajomych ze szkoły. Patrzę na ekran telefonu, wypełniony literami.
„Boże, to prawda, że Anka miała wypadek? Co z nią?”
„Dlaczego nie było Cię dzisiaj w szkole? Mam dla Ciebie kserówkę z matmy..”
„Właśnie dowiedziałam się, co się stało... Nie wiem, w jakim jesteś teraz stanie, ale chcę żebyś wiedziała, że bardzo nam przykro... Trzymaj się!”
„Tata powiedział mi co się stało. Szczere wyrazy współczucia. Jakbyś chciała pogadać, to daj znać.”
„Nel, trzymaj się! Jesteśmy z Tobą!”
Puste słowa, które niczego nie zmienią... Oni nie wiedzą, jak to jest. Jak ja się teraz czuję. Nie wiedzą nic! – myślę. Ale jedna wiadomość  jest inna niż pozostałe. Kiedy ją czytam, serce zaczyna mi mocniej bić.
„Chcę, żebyś wiedziała, że jest mi tak samo ciężko, jak Tobie...  Jestem teraz pod twoim blokiem... Jeśli możesz i chcesz, to zejdź...”
Marcel. Był tutaj wczoraj wieczorem. Czekał na mnie. Ciekawe, kiedy się dowiedział...  Był. Przyszedł. Czekał... Jak długo?

I tak nie chciałabym z nim rozmawiać. Nie potrafiłabym spojrzeć mu w oczy.
Jeszcze przyjdzie na to czas...
Co nie zmienia faktu, że łzy lecą mi strumieniami.



Późnym popołudniem zdobyłam się na to, aby pójść z babcią do kaplicy cmentarnej, pomodlić się za Ciebie. Pomodlić się przy Tobie. A raczej przy Twoim ciele... Ty na pewno byłaś już wtedy daleko stąd...
Strasznie się bałam, nie wiedziałam, czy dam radę. Był moment, w którym zwątpiłam i chciałam za wszelką cenę się wycofać. Ale wtedy dotarło do mnie, że muszę przełamać wszelką słabość i zrobić to. Dla Ciebie. Ty przecież uczyniłabyś to samo dla mnie...

Idąc na cmentarz, trzymałyśmy się za rękę. Mama nie poszła z nami. Nie chciała... nie była w stanie . Przyszła do niej pani psycholog, a jak całą drogę modliłam się, aby to pomogło. Dopiero, kiedy weszłyśmy na teren cmentarza, dotarło do mnie, co się za chwilę stanie. Moje serce zaczęło mocniej bić, moja dłoń zacisnęła się z całych sił na dłoni babci.
Weszłyśmy.


Kiedy Cię zobaczyłam, ugięły się pode mną kolana. Leżałaś tam w tej pięknej białej sukience, którą kupiłyśmy Ci z mamą na urodziny. Tak bardzo się wtedy cieszyłaś...  Przechodziłaś w niej resztę tamtego dnia. I to w niej poszłaś na pierwsze spotkanie z Marcelem. Boże, dlaczego wydało mi się to takie odległe? Tak bardzo pragnęłam ujrzeć Twój uśmiech... Lecz Twoja twarz nie wyrażała niczego. Była jakaś obca... Nie tak Cię zapamiętałam!
Proszę... Uśmiechnij się...Chociaż raz...

Nie. Nie zrobisz tego. Jesteś martwa.



Opierając się o ścianę, słysząc płacz babci i połykając własne łzy, wyszłam na zewnątrz i osunęłam się na ławkę. Każdy najmniejszy fragment mojego ciała drżał. Nie chciałam tam wracać. Nie mogłam... Nie byłam gotowa.
Nagle usłyszałam znajomy głos. Podniosłam głowę i rozchyliłam ze zdziwienia drżące wargi.
Przede mną stał Marcel. Miałam wrażenie, że nie widziałam go od wieków. Z tym ponurym, a zarazem poważnym wyrazem twarzy i zaszklonymi, nieco wystraszonymi oczami wyglądał jak nie on. Już miałam się odezwać, gdy on przyłożył palec do swoich ust i szepnął:
- Nic nie mów..
Następnie podszedł, usiadł obok mnie i mocno przytulił do swojej piersi. On również drżał. Objęłam go najmocniej, jak potrafiłam i zaczęłam płakać, lecz szybko się uspokoiłam. Jego dotyk przyniósł pocieszenie i zrozumienie, którego tak bardzo mi wtedy brakowało.

sobota, 19 listopada 2011

5.

              Statystycznie co sekundę ktoś na świecie umiera. Łatwo policzyć, ilu ludzi odchodzi w czasie, kiedy myję żeby, piszę kartkówkę lub śpię w wygodnym i ciepłym łóżku. Wydaje się to bardzo smutne, a nawet przerażające, ale to tylko fakt. Jakaś liczba, która nic w naszym życiu nie zmienia.
 Zupełnie inaczej jest jednak w przypadku śmierci kogoś bliskiego. Czas staje w miejscu, świat otaczający nas znika, serce na chwilę przestaje bić, a później wali jak oszalałe. Ciało drętwieje, umysł nie dopuszcza do siebie tego, co się stało. Ogarnia nas ból, bezradność, żal i pustka. Czujemy za dużo na raz, a jednocześnie wydaje się, że wszelkie uczucia zniknęły. Że nie ma już nic. Można by zadać sobie pytanie: „Dlaczego?” To przecież tylko jeden człowiek, jakich na świecie umierają miliony... Tak. Tylko że ten człowiek był częścią naszego życia. Naszego świata. Wraz z nim odchodzi część nas. Coś w nas umiera.


Nie wiem jak i skąd, ale poczułam. Coś mnie tchnęło, wezwało. Może Bóg? A może Ty? Sprawiło, że uwierzyłam w jakąś więź między nami. Sprawiło, że na chwilę wszystko inne zniknęło, pojawił się jedynie cel, aby jak najszybciej znaleźć się przy Tobie. 
Żebym mogła zobaczyć, jak umierasz.


Stałyśmy i patrzyłyśmy, jak ją reanimują. Matka odchodziła od zmysłów. Próbowała wejść na salę, krzyczała i pytała, co się dzieje. Oczywiście jej nie wpuścili. Ja nie mogłam uwierzyć w to, co widziałam. To było takie rzeczywiste, a jednocześnie odległe, niemożliwe. „Uratujcie ją!” – krzyczałam w myślach, „Nie dajcie jej odejść!” . Twarz miałam mokrą od łez. Miałam wrażenie, że ten moment trwa wiecznie. Pierwsza próba się nie powiodła, druga też. Trzecia – również na darmo. „Nie możecie się poddać! Nie możecie!” – to nie była prośba. To był rozkaz bez możliwości niewykonania. Czwarta próba – bez zmian. Piątej nie było. Skończyli.
               Niemożliwe.

Lekarz zapisuje datę i godzinę zgonu. Pielęgniarka odłącza ją od aparatury. Moja mama dławi się i krzyczy; wygląda, jakby zaraz miała umrzeć z żalu i bólu.
A jednak.


Kiedy przykrywali Twą twarz szarym prześcieradłem, oprócz bólu czułam wielki żal. Do lekarzy, którzy przestali Cię ratować i pozwolili Ci umrzeć. Do pielęgniarki, która odłączyła Cię od maszyny, dającej dowód na to, że żyjesz. Dopiero później dotarło do mnie, że się myliłam. Nie mogli zrobić nic więcej, przecież to nie oni się poddali. Ty to zrobiłaś.


sobota, 12 listopada 2011

4.

                Każda minuta była jak wieczność. W mojej głowie były same pytania. Jak mogło do tego dojść? Czym sobie na to zasłużyliśmy? Jak to możliwe, że w  jedną godzinę zmieniło się wszystko?  Miałam wszystkiego dość. Czułam się pusta i samotna, mało brakowało mi do szaleństwa. Czekałyśmy już ponad dwie godziny, podczas których, podobno, wszystko mogło się stać. „Pierwsze cztery godziny są decydujące” – mówił lekarz. Do mnie to nie docierało. Niby o czym miałyby zdecydować? Przecież nic nie może się stać. Wszystko będzie dobrze. Musi być.
                - Idę się przewietrzyć  – poinformowałam mamę. Mimowolnie spojrzałam w jej zielone oczy. Nigdy nie widziałam w wyrazie czyjeś twarzy tak wielkiego niepokoju.  – Nie bój się, mamo, wszystko będzie dobrze - powiedziałam łagodnym głosem.
                Nie odpowiedziała, schowała twarz w dłonie.
                Wyszłam przed budynek szpitalny i odetchnęłam świeżym powietrzem. Dopiero wtedy dotarła do mnie powaga tej całej sytuacji. Przypomniałam sobie poranną rozmowę z Anką. Nie rozmawiałyśmy o niczym szczególnym, głównie o szkole i o wypracowaniu z polskiego, którego mojego siostra nie napisała. Pewnie, gdyby nie to durne zadanie, wszystko potoczyłoby się inaczej. Anka poszłaby do szkoły i wróciła ze mną do domu – co prawda zmarznięta i przemoczona, ale cała i zdrowa. Czy mogłam coś zrobić? Jakoś temu zapobiec? Nie miałam żadnych przeczuć, nie podejrzewałam, że coś takiego może się stać. A pewnie powinnam. Tak samo, jak powinnam być lepszą siostrą i córką. Nasze wzajemne relacje od dawna nie były właściwe, może dlatego niczego nie poczułam. Tego, że jednak powinna iść do tej szkoły. Tego, że kiedy ja przejmowałam się brzydką pogodą, ona była w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Że przez jeden krótki moment nieuwagi, zmuszona została do walki o swoje życie. A może… może… po prostu nie chciałam tego poczuć?
                Nagle coś we mnie pękło, rozdarło od środka. Wstrzymałam oddech i rozszerzyłam powieki. „Biegnij” – pomyślałam. Serce biło mi jak oszalałe. Ruszyłam pędem z powrotem do szpitala, potrącając po drodze ludzi i w mgnieniu oka znalazłam się na OIOMie.
                Wtedy czas się zatrzymał a świat legł w gruzach.

piątek, 11 listopada 2011

3.

przepraszam za tak długą przerwę.
szczerze mówiąc, zapomniałam już o istnieniu tego bloga.
zmotywowały mnie tylko i wyłącznie Wasze pozytywne komentarze, za które serdecznie dziękuję.



***





Telefon.
"To nie może być prawda!" - słowa mojej mamy. Nie pamiętam, jak wiele razy je powtórzyła.
Koniec rozmowy. Odłożyła słuchawkę.
"Jedziemy do szpitala!"
Po chwili jesteśmy już w samochodzie.
Jedziemy. Mama nie powinna prowadzić w takim stanie.
Szpital. Wchodzimy i idziemy... Nie - biegniemy!
Mama panikuje. Uspokaja ją jakiś lekarz, po chwili znajduje kogoś, kto wyjaśnia jej sytuacje.
Słyszę. Zamykam oczy.






Siedzę na korytarzu, oparta o ścianę.
Moja mama płacze, opierając się o szybę, co jakiś czas spoglądając na swoją córkę, leżącą na sali.
Gdyby nie te wszystkie rurki, bandaże i urządzenia kontrolujące oddech i puls, wyglądałaby, jakby po prostu spała. Nie mogę w to uwierzyć...
Spoglądam w ekran komórki. Siedem nieodebranych połączeń od Marcela. I znowu się zaczyna. Nie potrafię powstrzymać łez. Płaczę i płaczę, zastanawiając się, ile razy jeszcze zadzwoni. I czy za którymś razem odbiorę. Bo niby co, do jasnej cholery, miałabym mu powiedzieć!?
Jeszcze raz spoglądam na Ankę. Czuję, że coś rozdziera mnie od środka. Nie mogę uwierzyć, że tak spokojnie może wyglądać osoba, która właśnie walczy o życie.



środa, 31 sierpnia 2011

2.

 jeżeli nie czytałaś/eś poprzedniego wpisu, nie czytaj tego

Nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji, próbuję zażartować.
         - Mnie tam się zdaje, że żyję… - mówię, ale mama się nie uśmiecha. W końcu odrywa się ode mnie i siada na krześle w kuchni. Milczy. Ja czekam.
         - Pół godziny temu dzwoniła do mnie nasza sąsiadka… - zaczęła. - Powiedziała, że za miastem, obok przedszkola Salezjanek był wypadek… Samochód potrącił młodą dziewczynę… Ona to widziała, była świadkiem zdarzenia… Zadzwoniła do mnie, bo stwierdziła, że… że… że ta dziewczyna wyglądała jak Ty… I miała czerwoną czapkę w czarne paski… Taką, jaką masz Ty… Boże, tak bardzo się wystraszyłam… Ona mówiła, że nie jest pewna, więc zadzwoniłam do Ciebie… Ale Ty nie odebrałaś. Niczego w tamtej chwili nie pragnęłam tak bardzo, jak usłyszeć Twój głos…
         - Przepraszam, ale… telefon miałam wyciszony i nie słyszałam – wytłumaczyłam się.  Skłamałam, ale nie miało to żadnego znaczenia.
         - Nieważne. To już nieważne. Najważniejsze, że jesteś… Cała i zdrowa. Boże, tak bardzo się cieszę… Tak bardzo… - znowu mnie przytuliła. Czułam, że coś jest nie tak.
         - Idź się przebierz, a ja w tym czasie przygotuję ci obiad. Musisz zjeść coś ciepłego, jesteś cała mokra, jeszcze się przeziębisz.
         Coś jest nie tak.
         - Mamo, gdzie jest Anka? – zapytałam niespodziewanie. Pytanie to samo cisnęło mi się na usta.
         - Poszła do miasta zrobić zakupy. Miała wpaść jeszcze do kolegi…
         Nie. Błagam, nie.
         - Coś długo jej nie ma…
         Nie. Nie… NIE!
        - Mamo… - szepnęłam. – Ona… Ona dzisiaj pożyczyła ode mnie moją czapkę.


  Ciąg dalszy nastąpi...

1.

Wystarczyło kilka kroków, a już całe trampki przemoczone. Ale czego ja się spodziewałam? Leje jak z cebra. I jakoś tak wyszło, że żadna z moich kochanych koleżanek nie mogła mnie podwieźć. Nie mówiąc o kolegach, których właściwie nie mam. Moja siostra Anka ma szczęście, że dziś nie musiała iść do szkoły (przekonała mamę, że bardzo źle się czuje, a tak naprawdę nie zrobiła zadania z polskiego). Pogoda jest naprawdę okropna! Wiatr co chwila zwiewa mi z głowy kaptur, którego zresztą strasznie nie lubię nosić. Wyjmuję ręce z kieszeni i przytrzymuję go, chociaż dłonie od razu zaczynają mnie piec z zimna. Myślałam, że jest cieplej. Cóż, mówi się trudno, muszę wytrzymać. Przejdę przez miasto, poużalam się trochę nad sobą i ani się obejrzę, a już będę w domu…
         Te pozytywne myśli rozwiewa odgłos dzwoniącego telefonu. Nie chce mi się odbierać. Nie czuję palców. Zresztą nawet nie wiem, w której kieszeni mam komórkę. W końcu piosenka Coldplay ucicha. W sumie szkoda, bo przyjemnie się jej słucha. Nagle dociera do mnie, że została już tylko połowa drogi. Uśmiechając się, przyspieszam i wchodzę w kolejną kałużę.
         Humor od razu mi się poprawia, gdy w końcu znajduję się na moim osiedlu. "W końcu w domu…"- myślę i mam nadzieję, że mama nie będzie zła, że przyszłam taka mokra. Przecież nie moja wina, że tak się rozpadało.
         Po moim wejściu do mieszkania dzieje się coś bardzo dziwnego. Widzę mamę siedzącą w kuchni, całą zapłakaną. W trzęsących się dłoniach trzyma telefon komórkowy. Gdy tylko mnie widzi, odruchowo wstaje i rzuca się na mnie. Przytula mnie tak mocno, że nie mogę oddychać. Przez chwilę żadna z nas nic nie mówi. W końcu mama szepcze przez łzy:
         - Tak bardzo cię kocham…
         - Ja ciebie też… - odzywam się niepewnie. Już mam wypowiedzieć następne zdanie, gdy mama zaskakuje mnie swoim.
         - Myślałam, że nie żyjesz!